poniedziałek, 20 października 2014

Dlaczego "Dżuma" mnie nie zachwyca?


Może odbieram tę książkę źle. Nie porusza mnie już bardzo odkrywcze stwierdzenie, że w każdym człowieku tkwi zło. Może to z powodu tony książek, które przeczytałam po „Dżumie” i po liceum.  A może to po prostu to ja jestem upośledzona emocjonalnie i nie wzrusza mnie ta cudowna parabola wojenna, czy coś w tym stylu. A jednak płakałam na „Dżumie”.

Nie zrozumcie mnie źle. Nadal uważam, że trzeba być geniuszem żeby napisać coś takiego. Nadal uważam, że to książka, którą trzeba przeczytać przynajmniej raz w życiu. A najlepiej kilka razy. Nadal będę ją czytać raz na kilka lat żeby pamiętać, że nawet w obliczu największej tragedii trzeba robić swoje. 

Czytałam „Dżumę” w liceum, czyli już ładnych parę lat temu (ej, ale nie jestem taka stara!). To dziwne jak po latach zmienia się recepcja książki, która zrobiła na mnie niegdyś duże wrażenie. Widzę teraz, że największe emocje budzą we mnie zupełnie inne wątki. Zaraza i znaczenie paraboliczne nie jest już dla mnie ważne. 

Odrzucając wierzchnią warstwę książki, te wszystkie roztrząsane w kółko szkolne znaczenia dżumy, wzruszyłam się czymś zupełnie innym. Czymś, nad czym moje młodsze ja nawet się nie zatrzymało. 

W książce występuje ktoś taki jak Grand. Nie pamiętam jak miał na imię i jak wyglądał, ale na szczęście już nikt nigdy nie będzie mnie z tego odpytywał, więc mogę mieć to gdzieś. Wyobrażam go sobie jako niskiego łysego grubasa, bo czemu nie. Grand jest słabo opłacanym urzędnikiem, a jego głównym problemem życiowym jest brak umiejętności ubierania swoich myśli w słowa. Lata temu obiecano mu podwyżkę, ale nigdy jej nie dostał, bo nie wiedział jak napisać zażalenie w tej sprawie. Rozczarowana nim żona opuszcza go. Próbował napisać do niej list, ale temu też nie sprostał. Taka tam dupa wołowa. Grand ma jeszcze jeden problem. Pragnie zostać pisarzem i przez cały swój wolny czas pisze powieść. Na początku czytamy o rękopisie, tak jakby książka była już rozwinięta, ale Grand zapisuje kartki wieloma różnymi wariantami pierwszego zdania.  Pff! Żal gościa.

Dość żałosna postać. (Mówi to osoba, która wciąż pisze na nowo pierwsze rozdziały swojej powieści życia, ha!) Przez całą książkę myślałam sobie „a niech go w końcu zeżre ta dżuma”. Jak go w końcu dopadła i Grand kazał doktorowi spalić „rękopis”, byłam całkiem zadowolona. Spalić ten rękopis! Żałosne pięćdziesiąt stron tego samego zdania, a na samym końcu, świeżym jeszcze atramentem „Moja droga Jeanne, dziś jest Boże Narodzenie…”, a nad nią starannie wykaligrafowana ostatnia wersja zdania.

No i wtedy się poryczałam, w pociągu relacji Skierniewice-Warszawa. Oczywiście na korytarzu, bo jak zwykle nie było miejsc siedzących. Żadne cierpienie dziecka, żadna tam rozłąka i masowe groby. Człowiek, który nawet umierając, nie jest w stanie ubrać w słowa tego co czuje do żony, jak bardzo za nią tęskni i jak bardzo pragnie tego, by wróciła. „Z głębi tego szaleństwa, świeży głos Jeanne powracał ku Grandowi, to pewne”. Grand, który w końcu znalazł swoje „pierwsze zdanie”, nadal nie może opisać tej tęsknoty, a teraz umiera i to już koniec drogi. Jeanne nigdy nie dowie się o jego uczuciach. 

Jak wielu rzeczy ja nie potrafię nazwać, opisać, czego boję się powiedzieć moim bliskim? Czego nie zdążę nigdy powiedzieć? Czego już nie zdążyłam powiedzieć osobom które odeszły? Czego nie będę potrafiła powiedzieć nawet, gdy będę z coraz większą nieuchronnością umierać?

Za tę scenę „Kapelusze z głów, panowie”.

Ps. Niestety Camus wszystko zepsuł, dał Grandowi przeżyć i nawet napisać do żony! Za to napisał śmierć Tarrou, któremu kibicowałam.

1 komentarz: