Może odbieram tę książkę źle. Nie porusza mnie już bardzo odkrywcze stwierdzenie, że w każdym człowieku tkwi zło. Może to z powodu tony książek, które przeczytałam po „Dżumie” i po liceum. A może to po prostu to ja jestem upośledzona emocjonalnie i nie wzrusza mnie ta cudowna parabola wojenna, czy coś w tym stylu. A jednak płakałam na „Dżumie”.
Nie zrozumcie mnie źle. Nadal uważam, że trzeba być
geniuszem żeby napisać coś takiego. Nadal uważam, że to książka, którą trzeba
przeczytać przynajmniej raz w życiu. A najlepiej kilka razy. Nadal będę ją
czytać raz na kilka lat żeby pamiętać, że nawet w obliczu największej tragedii
trzeba robić swoje.
Czytałam „Dżumę” w liceum, czyli już ładnych parę lat temu
(ej, ale nie jestem taka stara!). To dziwne jak po latach zmienia się recepcja
książki, która zrobiła na mnie niegdyś duże wrażenie. Widzę teraz, że
największe emocje budzą we mnie zupełnie inne wątki. Zaraza i znaczenie
paraboliczne nie jest już dla mnie ważne.
Odrzucając wierzchnią warstwę książki, te wszystkie
roztrząsane w kółko szkolne znaczenia dżumy, wzruszyłam się czymś zupełnie
innym. Czymś, nad czym moje młodsze ja nawet się nie zatrzymało.
W książce występuje ktoś taki jak Grand. Nie pamiętam jak
miał na imię i jak wyglądał, ale na szczęście już nikt nigdy nie będzie mnie z
tego odpytywał, więc mogę mieć to gdzieś. Wyobrażam go sobie jako niskiego
łysego grubasa, bo czemu nie. Grand jest słabo opłacanym urzędnikiem, a jego
głównym problemem życiowym jest brak umiejętności ubierania swoich myśli w
słowa. Lata temu obiecano mu podwyżkę, ale nigdy jej nie dostał, bo nie
wiedział jak napisać zażalenie w tej sprawie. Rozczarowana nim żona opuszcza
go. Próbował napisać do niej list, ale temu też nie sprostał. Taka tam dupa
wołowa. Grand ma jeszcze jeden problem. Pragnie zostać pisarzem i przez cały
swój wolny czas pisze powieść. Na początku czytamy o rękopisie, tak jakby
książka była już rozwinięta, ale Grand zapisuje kartki wieloma różnymi
wariantami pierwszego zdania. Pff! Żal gościa.
Dość żałosna postać. (Mówi to osoba, która wciąż pisze na
nowo pierwsze rozdziały swojej powieści życia, ha!) Przez całą książkę myślałam
sobie „a niech go w końcu zeżre ta dżuma”. Jak go w końcu dopadła i Grand kazał
doktorowi spalić „rękopis”, byłam całkiem zadowolona. Spalić ten rękopis! Żałosne pięćdziesiąt stron tego
samego zdania, a na samym końcu, świeżym jeszcze atramentem „Moja droga Jeanne,
dziś jest Boże Narodzenie…”, a nad nią starannie wykaligrafowana ostatnia
wersja zdania.
No i wtedy się poryczałam, w pociągu relacji
Skierniewice-Warszawa. Oczywiście na korytarzu, bo jak zwykle nie było miejsc
siedzących. Żadne cierpienie dziecka, żadna tam rozłąka i masowe groby. Człowiek,
który nawet umierając, nie jest w stanie ubrać w słowa tego co czuje do żony,
jak bardzo za nią tęskni i jak bardzo pragnie tego, by wróciła. „Z głębi tego
szaleństwa, świeży głos Jeanne powracał ku Grandowi, to pewne”. Grand, który w
końcu znalazł swoje „pierwsze zdanie”, nadal nie może opisać tej tęsknoty, a
teraz umiera i to już koniec drogi. Jeanne nigdy nie dowie się o jego
uczuciach.
Jak wielu rzeczy ja nie potrafię nazwać, opisać, czego boję
się powiedzieć moim bliskim? Czego nie zdążę nigdy powiedzieć? Czego już nie
zdążyłam powiedzieć osobom które odeszły? Czego nie będę potrafiła powiedzieć
nawet, gdy będę z coraz większą nieuchronnością umierać?
Za tę scenę „Kapelusze z głów, panowie”.
Ps. Niestety Camus wszystko zepsuł, dał Grandowi przeżyć i
nawet napisać do żony! Za to napisał śmierć Tarrou, któremu kibicowałam.
Ja jakoś nie mogłam zmęczyć tej książki :)
OdpowiedzUsuń