niedziela, 7 września 2014

Jak dać się oszukać przez literaturę - "Morza Wszeteczne" Marcin Mortka


W końcu przeczytałam dobre polskie fantasy. A już straciłam nadzieję, po wszystkich "Grach o Ferrin", "Siewcach wiatru" i "13 aniołach". Widocznie ja też uczę się przez całe życie. To śmieszne, bo kupiłam "Morza Wszeteczne", bo miały ładną okładkę i przecenę -30% w empiku. 


Na moją decyzję miało też wpływ postanowienie, że tym razem kupię sobie coś spoza mojej listy życzeń. Coś co mnie zaskoczy. I zaskoczyło.
Może to wina pana Pilipiuka, przy którego wszystkich książkach wynudziłam się jak mops, może to wina Mai Lidii Kosakowskiej i jej gimboaniołów, a może Katarzyny Michalak (o której nawet nie będę się wypowiadać), że rodzinna fantastyka kojarzyła mi się z durną fabułą, przesadzonymi opisami w stylu mrocznej Mniszkówny i niskich lotów humorem.

I wtedy przeczytałam "Morza Wszeteczne". Nie będę się skupiać na opisie fabuły, bo to można sobie przeczytać na każdym blogasku z recenzjami lub na różnych portalach internetowych. Ponadto zawsze pomijam ten fragment, gdy czytam recenzję czegoś w internecie, bo to nuda. Musi wam wystarczyć, że jest to książka o piracie, który wszedł przypadkiem w posiadanie demonicznego okrętu i ma bardzo pokręconych kolegów, i że gdzieś tam dzieje się wojna między aniołami i demonami. A oprócz tego johoho i butelka rumu, sześciu chłopa na umrzyka skrzyni!

Pomyślałam sobie po przyniesieniu książki do domu i przeczytaniu kilku recenzji w internecie (zgubny nałóg, który obrzydził mi wiele książek, zanim zaczęłam je czytać), że to jakaś kupa. No bo pirackie fantasy? Napisane przez polskiego autora? To się nie mogło udać. Nie i już. W dodatku z wątkami komediowymi, no kpina i kolejny Wędrowycz. Ale w zasadzie... ta książka jest superfajna!

Kurczę, naprawdę! Na początku trochę mina mi zrzedła, bo nastrojona pozytywnie ładniuchnymi ilustracjami, myśląc sobie "Ohoho, no proszę jakie ładne macki", zaczęłam czytać pierwszy rozdział. No i wszystko ciekawie i fajnie, ale pierwszy rozdział się skończył, wątek domknięty, koniec. To znaczy, że co? Że wszystkie rozdziały to będzie takie blebanie, jedno zakończone miniopowiadanie i koniec? Na szczęście po słabawym pierwszym rozdziale fabuła ruszyła żwawiej (i nie była w formie: każdy rozdział to nowe opowiadanie). Potem rozkręciła się na tyle, że nie mogłam się od niej oderwać.

Jest takie świetne słowo w języku angielskim - "timing", czyli wybór, kontrolna momentu w którym coś powinno być zrobione (w tym przypadku napisane). No i właśnie ten timing to stanowczo najlepsza rzecz w "Morzach Wszetecznych". Wszystko dzieje się w takim tempie, że nie można się od książki oderwać, a mimo to nie irytuje natłokiem wydarzeń. Wsysa jak odkurzacz. Druga rzecz, która mi się bardzo podobała, to humor. Nie był jakiś wysokich lotów, ale zdarzyło mi się parę razy zaśmiać i pomyśleć "niby takie głupie, a takie zabawne. Na przykład moment, w którym mały spoiler piraci znaleźli na statku w małej kajutce pentagram. I wszystko co spadło na ten pentagram, natychmiast znikało, więc wykoncypowali sobie, że to kibelek, nawet zamontowali deseczkę, coby wygodniej było. Gdy w "kibelku" skońćzył się papier, jeden z piratów wychodzi oburzony i stwierdza, że miała być kultura!, a wyszło jak zwykle. Koniec spoilera. Niby takie głupie, a opisane w taki sposób, że śmiechłam całkiem głośno. Tak wiem, mam kloaczne poczucie humoru. (Rozumiecie? Kloaczne, hehe!)

Do czego mogę się przyczepić, to kreacja czarnych charakterów i głównego bohatera. Czarne charaktery pojawiają się gdzieś pod koniec książki i są perfekcyjnie nijakie. Na tyle nijakie, że w tej chwili nawet nie potrafię sobie przypomnieć, co oni tam knuli. Nuda. Główny bohater natomiast pretenduje do miana Mary Sue (postaci zbyt idealnej, żeby być wiarygodną), a gdy dowiedziałam się o jego klątwie, nawet się nie przejęłam myśląc "a niech umrze nudziarz jeden". Na szczęście nadrabia za niego reszta załogi, w której moim faworytem jest Baobab, czyli murzyński szaman rozmawiający z duchami przodków (według mnie jest całkiem uroczy).

Reasumując. To była dobra książka, przez co jestem nadal w szoku i nadal jestem zaskoczona (pozytywnie!). Nie miała jakiegoś morału nakłaniającego do ciężkich rozkmin o naturze życia czy coś, ale mimo to nawiedziły mnie po niej głębokie myśli.

Te głębokie myśli to: "A może warto dać szanse polskiemu fantasy jeszcze raz?". No, bo kurde, Sapkowski nie może być jedyny, mam rację? Może Mortka napisał inne dobre książki? Może Dukaj i jego kobylasty "Lód"? Może Grzędowicz i tasiemcowaty "Pan Lodowego Ogrodu?". Może e... na tym niestety moja wiedza na temat polskiego, teoretycznie dobrego fantasy się kończy. Coś ktoś poleci? W każdym razie, każdy dzień przynosi nowe zaskoczenia, więc następnym razem dam się zaskoczyć i znów przeczytam coś od polskiego autora. A co!

Ps. Zdjęcie w  nagłówku zrobiłam sobie sama (kalkulatorem). Widać na nim, że książka trochę się zniszczyła z boku po jednym czytaniu :( Wstydź się, Ururoboros! Fajnym rozwiązaniem byłaby okładka z zakładkami, na których można by dać więcej macek. ;)

0 komentarze:

Prześlij komentarz